Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

na, smutnym była pobytem; ściągał do niej tylko obraz cudowny w kolegjacie, odpusty i nabożeństwa. W dnie te tłumy się zbiegały na kilkadziesiąt mil wokoło i biskup ledwie swym obowiązkom mógł wydołać.
Właśnie w przededniu jednej z tych uroczystości, gdy na sufraganji i około kolegjaty, co żyło, zajęte było przystrajaniem kościoła i przygotowaniami do święta, a ksiądz biskup z wikarjuszami i kapelanem umawiali się o program celebry, kazania i konfesjonały — na drodze od miasteczka wiodącej, nagiej i zwykle pustej, dostrzegł ksiądz Abłamski, kapelan biskupa, idącego ku domowi, a rozglądającego się wokoło otyłego, barczystego, niemłodego mężczyznę, który zdawał się, jako obcy, rozpatrywać i szukać czegoś. Zaczepił nawet przechodzącego z obrusami zakrystjana, który mu drzwi sufraganji pokazał.
— Otóż ani chybi gość nie w porę, — odezwał się ksiądz Abłamski — a tu tyle do czynienia! Jakiś znać obywatel zdaleka.
Biskup wyjrzał, gruby ów jegomość stał jeszcze, patrząc wokoło.
— Nie wiem kto to taki, nieznajomy mi.
Zaczęto tem pilniej umawiać się o sumę jutrzejszą, o kolej mszy i kazania, gdy z przedpokoju nadszedł stary Grzegorz, kamerdyner księdza biskupa, siwy jak gołąb i przygarbiony, pytając, czy jego ekscelencja zechce przyjąć pana hrabiego Mościńskiego.
Ksiądz sufragan podszedł ku niemu, pytając: kto? kto? powtórzył parę razy nazwisko i trochę mu się twarz rozpromieniła.
— A! a! wiem, prosić! — zawołał — prosić! To nasz stary przyjaciel i koligat, tylkośmy się lat ze dwadzieścia z nim nie widzieli. Księże kapelanie, ułóżcie tam resztę, a mnie nie oszczędzajcie, bardzo proszę.
Domawiał tych słów, gdy hrabia Mościński się wtoczył, powoli ocierając pot z czoła. Poważna to była postać, szczególnie dobrą tuszą i rumianą, ogorzałą twarzą, z której patrzyło zadowolenie z siebie i ta