Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/357

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wał, wdarł się na górę, przetrząsł wszystkie kąty, nastraszył Stroczychę, która uciekła wezwać pomocy na miasto, i nic nie znalazłszy, bo Zembrzyński siedział zamknięty w kryjówce, dostał się znowu do aresztu. Tu zachorował i, gdy go uwolniono raz jeszcze na usilne prośby Zenona, leżąc na furze, musiał jechać do Brańska.
Więcej jeszcze, niż złe z nim obchodzenie się, przyprawiła go o chorobę ta myśl, że on przez swe niedołęstwo był całego nieszczęścia z pakami przyczyną.
Zembrzyński, który przez swojego wiernego zausznika Jałowczę o wszystkiem był codziennie zawiadamiany, wylazł dopiero z komórki, gdy go zapewniono, że Wincentowicza niema już w Lublinie. Nie pokazał się jednak tak rychło na Boży świat, lękając się jakiej zasadzki. Blady, przestraszony, wycieńczony, zwlókł się do izdebki na dole, lecz myliłby się, ktoby sądził, że trwoga wstrzymała jego potajemną robotę. Tegoż dnia posłał po Peczorę, napisał do mecenasa do Warszawy i zabierał się już do dalszych czynności.
Zawołany Peczora nierychło się stawił, rzucił czapkę na stół.
— A co! — krzyknął, śmiejąc się. — Nabrałeś się strachu i pono całą robotę twoją, całą pajęczynę, którą snułeś tyle lat, licho weźmie. Garbowski opłaca długi.
— Nie, — odparł Zembrzyński — to nie może być.
— Tak jest, urzędownie to oświadczył, papiery w sądzie złożył, licytacja wstrzymana, waćpan swoje kapitały odbierzesz i pójdziesz z kwitkiem, na to niema rady.
— I córkę wydadzą za syna tego świniopasa? — zapytał Zembrzyński. — At, głupstwo! To wprost strachy tylko, to nie może być.
— Jak nie może być, kiedy jest? — ofuknął Peczora.
Zembrzyński osłupiał.
— Naprawdę?
— Nie żartuję.