Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

skanych, niegdyś kosztownych tafli, także kamiennych. Błota na nich jednak narosło miejscami dużo i trzeba było postępować zwolna, aby w mroku znaleźć drogę. Przodem obszerny roztwierał się korytarz, który dawniej wieść musiał na paradne schody do pierwszego piętra domu, teraz go wszakże kawałem płotu zagrodzono i mała chróściana furtka mogła do środka przepuścić, a ta była na kłódkę zardzewiałą zamknięta. W prawo i w lewo dwoje drzwi, głęboko w mur wpuszczonych, do których trzeba się było dostawać po kilku schodkach, prowadziły do dolnych mieszkań. Z tych prawe ogromnym, w mur wyciosany niezgrabnie wpuszczonym drągiem zaparte się zdawały na wieki, lewe miały klamkę i zamek. Do tych, nie próbując, dostał się podróżny i, dopatrzywszy klucza w zamku, otworzył je nie bez trudności, bo klamka była zardzewiała i chodziła ciężko. Wszedłszy wewnątrz, nie znalazł nikogo. Rodzaj przedsieni sklepionej, pustej zupełnie, z zamurowanym kominem olbrzymim rzeźbionym, wyłożonej płytami równie zabrukanemi, jak wnijście, miał znowu drzwi dwoje w głębi, jedne wprost, drugie na prawo. Na skrzypnięcie podwoi znać obudzony ledwie ruszył się, drzwi naprzeciw wnijścia przetwarły się ostrożnie, mała głowa w czapeczce, ciekawie wytknięta, popatrzyła na przychodnia, który stał i rozglądał się także. Nagle roztwarto szerzej... człowieczek mały w szlafroku, podpasanym rzemieniem, wybiegł do przedsieni i zawołał skrzypłym głosem:
— A! pana mecenasa! wszak pan mecenas! a! to pan! cóż to go przyniosło?...
Człowiek, witający przybyłego temi słowy, drobny był, skurczony, żółty i minę miał wielce zakłopotaną, chociaż ożywioną jakąś ciekawością razem.
— Mój Boże! jakże ja tu w tej pustce pana mego przyjmę — dodał, ręce łamiąc. — Widzi pan, to czysta ruina! Ale czy to człowiekowi na starość wiele potrzeba! byle dach... byle dzień do wieczora!... Nie chciało mi się, widzi pan, wziąć do reparacji tych