Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

uroczystą, wdzięk młodości i rozum doświadczenia, wesołość smętną i tęsknotę zrezygnowaną.
Nie można się było dziwić człowiekowi, który się poił urokiem tego anielskiego oblicza, mającego coś z Monny Lizy Leonarda i Madonny Rafaela. Posępny wzrok Roberta, wlepiony w te rysy, których chwilę przemijającą uwiecznił artysta, zdawał się pytać z goryczą:
— Czemu kłamiecie? czemuście całe życie kłamały? czemu tego, co Bóg dał wam z siebie, nie umiałyście utrzymać i rozwinąć? dlaczego anioł stał się szatanem i zdrajcą?
Robert patrzył i dumał, smutnem okiem tonął w tych licach tak pięknych i odrywał się od nich, spoglądając wdal, jakby chciał czarodziejki zapomnieć. Nagle, zwyciężając własną słabość, pochwycił obraz, rzucił go w szufladę między papiery, zamknął je na klucz ruchem gwałtownym, wstał i począł się przechadzać po pokoju.
Było to powtórzeniem prawie codziennej walki ze wspomnieniami przeszłości, jeszcze niezapomnianej, zawsze boleśnie przytomnej. Codzień niemal książę Robert zaprzysięgał się, że już tego biurka nie otworzy, że obraz ten zniszczy, że w sobie namiętności niezgaszonej jeszcze podżegać nie będzie; i codzień powracał upokorzony do zatrutego napoju.
Ta godzina dnia była dlań męczarnią zarazem i jedyną rozkoszą; zbliżającą się czuł, walczył, opierał się jej i ulegał słabości. Chwytał portret, łzy stawały mu w oczach, uśmiechał się do niego, trzymał go rękami drżącemi... Było to pierwsze spotkanie, może pierwsze wyrzeczone słowo; potem zasępiało się czoło, przesuwała cała tragedja owej miłości przed oczyma duszy, mroczyły rysy anielskie, chmurzyły powieki. Odtrącał wizerunek i żegnał go, aż do jutra.
Nie patrząc nań, nosił go ciągle w duszy.
Zatrzaskiwał biuro właśnie, gdy wszedł Zenon Żurba. Nawykły do kłamania twarzą spokoju, książę Robert przybrał natychmiast fizjognomję obojętną i ja-