Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zagajona tak rozmowa poszła gościńcem powszednim, mówiono o przerozmaitych rzeczach, a że ani pani Anna, ani reszta rodziny nie dzieliła owego zapału ojca dla Larischa, wszyscy aż do Witolda powysuwali się zwolna i zostawili ich samych.
— Jeździłeś, słyszałem, do Berlina? — zapytał prezes.
— A tak, tak, musiałem — rzekł wzdychając ciężko Larisch i oczy spuścił. Radca popatrzył nań z serdecznem współczuciem.
— Cóż to tam? jakiś niedobry interes? spytał.
— Interesu nie miałem żadnego, rzekł Larisch, wielce zasmuconą czyniąc sobie minę, ale miałem domową sprawę niemiłą. Nie będę przed kochanym prezesem taił tego, bo wiem że mi sprzyjasz. — Mam domowe familijne zmartwienia... Moje ożenienie zupełnie odstrychnęło syna odemnie. Boli mnie to wielce, bo go kocham.
Tu Larisch, wzdychając znowu, potarł oczy, aby poczciwy prezes mógł go posądzić, że łzę wybuchającą wstrzymuje. Łzy nie było na powiekach, ale się oczy zaczerwieniły. Prezes położył mu rękę na kolanach i rzekł.
— Uspokój że się, nie martw... to z czasem przejdzie. Przekonać się musi o zacności tej kobiety... uprzedzenie zniknie i wszystko to jak najpiękniejszą zgodą się skończy...
— Daj Boże — rzekł Larisch ponuro — ale też z wielu innych względów nie jestem kontent z syna. Nie mam sobie nic do wyrzucenia, gdyż wychowaniem jego zajmowałem się jak najstaranniej i nie mogłem uczynić tego com sobie życzył. Wpływy młodzieży,