Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A jejmość byle nic nie robić — to i dobrze, ot co! rzekł Korytkiewicz.
— Ot, milczałbyś, milczał, a pana Boga nie obrażał. Przecie mnie ladzie znają żem od pracy nie uciekała. Ale i tobą i świętaby nie wytrzymała. Co ci to jeszcze źle? Że jeden dzień ludzi nie widać, jużbyś się powiesił. No, to się powieś, choć raz w domu będzie spokojnie.
Korytkiewicz splunął i gwałtownie nogą zatarł.
— Sto diabłów takie życie.
Jejmość ramionami ruszyła, Kachna śpiewała i tańcowała zawzięcie, poszła do niej, w dziecku była pociecha cała. Sam zostawszy Korytkiewicz, nie miał już mówić do kogo, ale raz w ruch wprawiwszy myśl żałosną, gestykulował rękami, głową, ramionami i odegrywał z miną wielce charakterystyczną scenę walki z losem przeciwnym. Parobek tymczasem drzemał i chrapał, a głowa mu podnoszona spadała wciąż na piersi. Za każdą razą nieco się przebudzał spoczywający, ale natychmiast usypiał znowu.
Wtem, na gościńcu od Torunia, wprawne oko pana Korytkiewicza dojrzało cień człowieka... Oczy mu się zaiskrzyły, schylił głowę aby pod gałęźmi drzew dojrzeć lepiej kto idzie, zobaczył podróżnego i nie chcąc aby go w kompromitującym zastał spoczynku, wstał i poszedł stanąć we drzwiach.
Cała jego uwaga zwróconą była na migający cień między drzewami. Był to mężczyzna zwolna zdążający boczną ścieżynką ku gospodzie.
Ale zdala nic nie było można dojrzeć jeszcze oprócz kapelusza przyklapniętego, węzełka na plecach i kija białego w ręku. Oczewiście ten prawdopodobny