Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Kroćset diabłów, tak, tak! żebym był wiedział, co ten trakt wart i jaka to okolica, byłbym się nie dał tak złapać! Ale jejmości się chciało na wieś, na wieś! Po co? do dzisiejszego dnia nie wiem. Dosyć że na wieś. Złote góryśmy sobie obiecywali, a tu pustka, choć gospodę kołkiem zaprzyj.
Jejmość spojrzała na męża z rezygnacyą rozumnej niewiasty, która już nieraz podobną gderaninę przebyła i nie wielką do niej przywiązuje wagę, wiedząc, że taki z serca zgryzoty splunąć jegomości potrzeba.
— Co za szosa? jaki to trakt? mówił na pół do siebie Korytkiewicz, pustynia arabska. Dzień cały człowieka nie widać, a zobaczysz nareszcie, że się coś ruszy, to ci się przesunie pod nosem i ani zajrzy, ani popasu, ani noclegu. Jednemu zablizko, drugiemu za daleko. Diabeł tu chyba stawił gospodę. Niemiec idzie, to choć napis po niemiecku, nie wstąpi bo mu coś nie do smaku, że to nie po ich obyczaju; idzie swój, to znowu niemczyznę zobaczy i rusza dalej. Dosyć że piwo skwaśnieje, a wódkę choć samemu pić. Śliczny będzie rachunek w końcu roku.
— Czyś już skończył? — spytała pani Korytkiewiczowa.
— A cóż darmo Jeremiaszowe treny rozwodzić. Tyle tego! na nic się nie zdało. Jejmość nie chcesz ani słyszeć, ani rozumieć.
— Na co to pleciesz, pleciuchu! ozwała się łagodnie małżonka. Tobie jak ci się na wątrobę zbierze, tyle gderać. Jak nie na gospodę to na mnie, jak nie na mnie to na Kachnę, jak nie na nią, to na parobka. Czy to skaranie Boże.