Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

szyję, wołając — coście uczynili, zabiliście mnie, zabili!
Ledwie go jakoś uspokoiłem, żeby pogadać rozsądnie.
Naprzód, nie głupim, nie przyznałem mu się, że przyjechałem umyślnie, powiedziałem żem się o jego powrocie przypadkowo dowiedział i rad byłem posłyszeć co się z nim działo.
— Ale, powiem ci — dodał Tygiel, juści nie mogę zaprzeć, że mi dawnego Antka coś nie coś przypomina, jednak minąłbym się z nim sto razy w ulicy i nie poznałbym go pewnie, tak się strasznie odmienił, zestarzał, zbiedniał, ogorzał... Nie — rzekł, jakby sam do siebie — niepiękny, wcale niepiękny. Zato, z jakie z pięćdziesiąt tysięcy talarów przywiózł z sobą...
— Będzie żyć? wyzdrowieje?
— Doktór mówi że wyjdzie.
Marynka złożyła ręce, jakby do cichej modlitwy.
— Czy mnie przeklina?
— A za cóż? — odparł Tygiel — sam sobie winien, jam mu to wręcz powiedział; żeby się był choć zgłosił. W istocie jednak okazuje się, iż do rodziców pisywał, tylko się oni z tem taili, sądząc, że mu ta miłość przejdzie, a miłość dla Marynki — rzekł p. Marcin tryumfująco — nie przeszła!
— Szło mi tylko o to, ażebym o jego losie wiedziała — szepnęła Marynka zarumieniona, reszty niech Bóg sam jak zechce dokona...
Nazajutrz p. Larisch zmuszonym był jechać do Berlina; o przyczynie nagłej podróży nie mówił żonie, ale z pewnych oznak domyśleć się mogła, iż potrzebo-