Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

gubi, że niszczy zdrowie i t. p., to jednak nic nie skutkowało.
Ratsch pił coraz zapamiętalej — koniec był niemal przewidziany, w kilka miesięcy zjawiło się delirium tremens, zwiastujące zgon, bo siły były wyczerpane. Dano jednego wieczoru znać do Christianhofu, że Ernest ma się źle bardzo. Larisch pojechał natychmiast. Nim przybył, paroksyzm ustał, ale chory leżał w straszliwej gorączce, niemal dogorywający.
Radca wszedł na palcach i drzwi zamknął za sobą. Zobaczywszy go, Ratsch ostatkiem sił porwał się i siadł na łóżku. Wyglądał okropnie, usta miał zsiniałe, oczy nabiegłe krwią, ręce drżące, całe ciało wyblakłe i znędzniałe, jakby wewnętrznym spalone ogniem. Na widok Larischa rozśmiał się.
— Ani papierów, ani butów, ani sukni! ale wódki podostatkiem żeby się zapić!
Pokiwał głową.
— Wiesz kochany Larisch, że jesteś złym człowiekiem, wyjąkał Ratsch, bijąc ręką konwulsyjnie po krawędzi łoża. Nie chciałem wierzyć, żebyś mógł być tak niedobrym, ale dziś, dziś mi to jasno jak na dłoni. Udało ci się.
— Milcz, niewdzięczny — zawołał radca zmieszany — sam nie wiesz co pleciesz z gorączki.
— O! wiem! wiem! gorączka mnie pali, ale jest we mnie dwóch ludzi — dodał Ratsch — jeden co szaleje, drugi co na niego patrzy. Ten drugi przytomny, i — jeśli jest Bóg — Larischu! — zemstę Bożą na twą głowę wymodli.
— Erneście, nie pleć — odparł uspakajając się