Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rem Witold miał mieszkanie. Zapukał lekko do drzwi i wszedł.
Zastał siosrzeńca siedzącego w fotelu i zadumanego głęboko.
— Zgadłem, że nie musisz jeszcze spać — rzekł wsuwając się — chciałem z tobą pomówić.
Witold zerwał się z siedzenia i podsunął krzesło.
— Jak wuj znajduje ojca? — spytał.
— Ojciec się ma lepiej, ale ja ciebie nie dobrze znajduję. Prawdę rzekłszy, przyszedłem cię wziąć na konfesatę.
— Mnie? — rzekł czerwieniejąc Witold.
— Słuchaj — począł Jacek siadając — bądź zemną szczery. Tyś nie chory, bałamucisz, ty się kochasz.
— Ja? — rozśmiał się smutnie Witold, pewien swej tajemnicy — ja? no, to w kimże?
— Chcesz bym ci po widział?
— Radbym — szydersko nieco odparł Witold.
— Doprawdy?
— W istocie, ciekawym.
— Masz we mnie ufność — Witoldzie?
— Zupełną — rzekł, ściskając dłoń jego nieco zmieszany siostrzeniec.
— Sądzę nawet, żem na nią powinien był zasłużyć — uśmiechając się mówił wuj — czemuż taisz się przedemną? Zdaje ci się pewnie, że twoja choroba sercowa jest dla wszystkich tajemnicą? — No — a ja ci powiem że wiem — o wszystkiem.
— Kochany wuju, począł poważniej Witold, jeśli wiesz wszystko, to powinieneś wiedzieć, że nie ma nic.