Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ale bo, mój prezesie — siadając zawołał Jacek, ty wiesz starą naszę szlachecką metodę, nie trzeba się poddawać! Przypomnij sobie z pamiętników Paska, jak to oni dawniej choroby łamali, miodem, rybą, łaźnią, potami. Doktorów nie było, a natura przy dobrej woli człowieka, cudów dokazywała. Tylko się dźwignąć!
— A tak! kiedy jest czem, dobrze się dźwigać — westchnął prezes — ale gdy sił zabraknie?
— Wola siły wyrabia...
— A jak zabraknie woli? — cicho szepnął Roman.
— W takim razie niema ratunku, rozśmiał się Jacek, tylko ja nie przypuszczam, aby mężczyźnie, póki duch w piersiach, zabraknąć jej miało. Wola jest jak w zegarku sprężyna: pęknie, choćby cały był dobry, iść nie może.
Zwrócił zaraz pan Jacek rozmowę na inny przedmiot, naśmiał się, zaczepił Witolda... nie dobył z niego nic, oprócz kilku słów zimnych, i jakoś jego też smutek ogarnął. Tu dopiero zaczęły się zwierzenia. Wzięła go naprzód na bok pani Anna, aby się wypłakać, wyskarżyć i nagadać o mężu, potem o Witoldzie. Pan Jacek dodał jej męztwa. Wszystko złe pochodzi-to z tej omyłki, z tego nieszczęsnego Larischa, ale jakkolwiek to było nieostrożnością, jeszcze nic tak dalece nie zagrażało. Siostrze potrafił trochę wlać otuchy p. Jacek. Z kolei zabrała go Kazia, której żartobliwie odpowiedział. Potem sam on starał się wybadać Witolda — ale z niego nic nie dobył oprócz przekonania, że miał w sobie ukryte jakieś żądło wpite w duszę. Jacek zawsze w młodych ludziach skłonnym był domyślać się miłości — tu zaś najmniejszego