Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Witold? ale cóż Witoldowi się stało? — zapytał Jacek, czy i on...
— Tego ja doprawdy nie wiem, kaszle, blady, smutny, chodzi jak nie swój. Matka w trwodze o obu.
Jacek ruszył zlekka ramionami.
— No, no! — nie trwóżże się ty, to przejdzie. Romana znam, u niego troska długo nie trwa, on się otrząśnie i wstanie zdrów. Myślę, że i Witold ma jego naturę. A wy, biedne kobieciska, tylko się darmo naszlochacie. Bądź spokojna. Z tą myślą w istocie wchodził p. Jacek do dworu i ułożył sobie twarz wesołą, ale w progu zobaczywszy prezesa i Witolda razem, nie mógł pohamować zdziwienia. Prezes siedzący w krześle był blady, postarzały, ze śladami jakby długiej choroby na twarzy wyżółkłej i pomarszczonej. Na Witoldzie znać było boleść wewnętrzną i jakby gorączkę.
Tego się p. Jacek nie spodziewał; jedno wejrzenie powiedziało mu, że tu stały rzeczy gorzej niż sądził, i mógł się domyślać. Pani Anna wyszła naprzeciw brata milcząc, oczyma mu wskazując swoich, ze łzami powstrzymywanemi całą siłą. Choć przestraszony, pan Jacek zebrał się na swą zwykłą trzpiotowatość.
— Cóż to jest? otóż mi ślicznie! zawołał w progu, lazaret zrobiliście z domu! Ale pfe, Romanie, co tobie, otrząśnijże się.
— A! jak się masz — odparł usiłując się podnieść prezes, wiesz, stłukłem się w tej drodze czy coś, zaszkodziło mi, i jakoś niedomagam, a ot i Witold się zaziębił i stękamy wszyscy, bo i Anna niezdrowa. Tylko ta poczciwa Kazia jedna jeszcze na nogach.