Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

syć żył aby w nim osiadł ten męt długich doświadczeń, te fusy zawodów i rozpaczy.
Żal mu było więcej jeszcze jej niż siebie — o sobie zapomniał.
— A, pani — zawołał wreszcie, zdobywając się na słowo — cóż to za piorun we mnie uderzył. Gdybym mógł przeczuwać że pani będziesz szczęśliwą!...
— Tu nie idzie o szczęście ale o spełnienie czary, która się życiem nazywa — odpowiedziała Marynka spokojnie. Wiesz pan przecie jak Sokrates pił cykutę; tak i my winniśmy wszyscy wychylić truciznę, gdy nam ją losy podają, bo losy są nieubłagane.
— Co do mnie — rzekła — cykuta moja zaprawna przecież jest złotem. Są takie i tacy co mi jej jeszcze pozazdroszczą.
Widząc że Witold stoi jakby się do wyjścia zabierał, rada może iż się wielka przygoda tak spokojnie skończyła, Marynka wstała. Usiłowała twarzy nadać wyraz swobodny.
— Panie Witoldzie, nie pogardzaj pan mną bardzo, nie jestem chciwą, ratuję starość ojcowską, a zresztą...
— A! pani! ja cię uwielbiam! wykrzyknął Witold wzruszony — ja cię rozumiem, i niczyje serce...
— Dość! dość! nie mówmy już o mnie, o niczem, trzeba zapomnieć wiele, i o wielu rzeczach nie myśleć.
— Zapomnieć! szepnął Witold. Była chwila milczenia — w oku Marynki pokazała się łza, rozumiała ona co cierpiał. Witold bohatersko znosząc ból nieukazany piękniał i podnosił się idealnie, jej samej