Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

razów więcej czegoś nad przyjaźń czułą. Łudził się, tłómaczył sobie różnie jej słowa każde, były dlań dnie wielkich wniebowzięć i dnie czarnych otchłani. Pomimo to samo przyjmowanie go i rozmowy krzepiły jakoś i wiele w przyszłości spodziewać się dozwalały, miał nadzieję nadziei.
Teraz gdy mu ją nielitościwa wyrwała ręka tak niespodziewanie, siedział zabity.
To milczenie, bladość ta, nieśmiałość, niezmiernie utrudniły Marynce nielitościwą jej rolę. Byłaby czuła się silną w obec narzekań, oświadczeń, prośb. Umiałaby stanąć do walki z namiętnością; owo blade milczenie onieśmielonego chłopaka, którego wypędzała nielitościwie, wlało litość w jej serce, wyciągnęła doń rękę patrząc mu w oczy, w których odgadywała łzy powstrzymywane.
— Cokolwiek ze mną się stanie, panie Witoldzie, rzekła ze smutnym uśmiechem, zostań mi pan zawsze bratem i przyjacielem. Sam pojmujesz łatwo, że teraz nie możesz już bywać tutaj. Mój narzeczony mógłby to widzieć podejrzliwem okiem. Jam mu powinna oszczędzić nawet trapiącego posądzenia, nieprawdaż?
Witold nic nie mówiąc, zakłopotany wstał z krzesła, w sercu jego kłębiły się najsprzeczniejsze uczucia, po głowie przelatywały myśli rozpaczliwe i zuchwałe — ale jakież miał prawo wyspowiadać się z nich przed nią?
Samo poszanowanie dla nieszczęśliwej kobiety zamykało mu usta. Egoizm tylko mógłby wybuchnąć narzekaniem, a Witold nie miał go jeszcze. Nie do-