Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Zgoda, niech będzie dziesięć, z tem, że może pan drugi raz zaszczycić zechcesz, gdybyś tędy przechodził.
— Przechodził? ja? zaśmiał się czerwony, ja mam nadzieję odtąd tylko przejeżdżać!
Pełne to były tajemnic wyrazy, ale o znaczeniu ich Korytkiewiczowi badać nie wypadało.
Wędrowiec ziewał.
— Proszę pana do numeru! — rzekł usłużny gospodarz... tam pan sobie odpoczniesz wygodnie.
W tejże chwili prawie zaturkotało na szosie. Korytkiewicz rzucił się ku drzwiom. Bryczka stanęła. O nieba! Siedział na niej pan Larisch...
— To właśnie pan radca! zawołała kobieta nieoględnie.
Na te słowa czerwony porwał się ze stołka, kapelusz tylko chwycił i z miną osobliwszą pośpieszył do drzwi. Zdala popatrzył na Larisch’a, uśmiech mu usta skrzywił, zawahał się, a potem krokiem śmiałym pośpieszył ku bryczce. Radca siedział zadumany, wcale nie patrząc w tą stronę, gdy podróżny położywszy rękę na wózku, zdjął kapelusz, ukłonił mu się i życzył — dobrego wieczoru!
Dźwięk tego głosu tak jakoś podziałał na Larischa, iż cały wstrząsł się, wzdrygnął i przerażone oczy zwrócił ku niemu.
Długo w milczeniu patrzyli na siebie. Larisch blednął coraz bardziej i mieszał się, twarz wędrowca rozpomieniała, nabierała wyrazu dzikiej niemal radości. Nie mówił nic, a przecież rzekłbyś żeś słyszał jak oczyma powiedział: przecież cię mam!