Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Szmuc-Meyer dołożył pięć jeszcze, p. Antoni rzucił summę stu trzydziestu.
Walka żywą być obiecywała. Witold i Jacek przypatrywali się jej zdala, przybici i pognębieni. Jacek byłby z chęcią sprzedał swoję posiadłość dla ocalenia Mogilnej, ale mu Wolar dowiódł, że tem nie ocali prezesa a siebie zgubi.
Zabierano się do dalszego licytowania i interesowani chcieli porozumiewać się z sobą, gdy na salę wpadł czerwony i nie trzeźwy Tygiel, wprost biegnąc do Antoniego.
— Co waćpan tu robisz? na miłość Bożą? — zawołał ciągnąc go za suknię.
— Licytuję Mogilnę — rzekł Antoni spokojnie.
— Na rany Chrystusowe! ja na to nie pozwolę — rzekł Tygiel, ten człowiek mnie wybawił, a ty, mój zięć przyszły, miałbyś go wyzuwać?
— Patrzże waćpan, przyszły teściu — odezwał się Antoni szydersko — czy lepiej, żeby ci niemcy go zjedli? hę?
— Lepiej cokolwiek bądź, byle nie ty! ja tego nie chcę! takie nabycie to niebłogosławieństwo Boskie, ja nie chcę.
— Ale ja chcę! — odparł Antoni, wyrywając mu rękę. Jeszcze nie jesteście mi teściem, a już mi na kark siąść chcecie! Ja tego nie zniosę.
— Chodź waćpan, mruknął stłumionym głosem Tygiel — chodź! Marynka mnie tu przysłała i nie wiesz z czem!
— Nie chcę słuchać! potem o tem.
Wśród szeptów burzliwych zaczęto cenę podnosić po pół tysiąca talarów. Sto trzydzieści jeden, pięć-