Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nie pierwszy to już raz obijały się o jej uszy myśli i wyrazy, które ją strachem i zgrozą przejmowały. Wzięła tego człowieka, podała mu dłoń na wiarę jego młodości, poznawała dopiero teraz jak strasznie zmienionym powrócił — innym. — Nie umiała pogodzić tego poświęcenia się dlań, z tym egoizmem zimnym, który wiał z niego w innych sprawach życia; nie rozumiała tej jednej zielonej i świeżej idei wpośród tej pustyni spalonej. Bez namysłu zgodziła się na rozwód z człowiekiem obojętnym, dla ideału młodości, a ten jej powracał szkieletem bez serca, w którym resztką czucia biło jedno wspomnienie. Cóż ją czekało, gdy w próbach i zapasach z rzeczywistością ostatek przywiązania mógł zagasnąć? Na tę myśl przerażona truchlała...
W jej sercu zbudziło się wprawdzie dawne przywiązanie do towarzysza lat dziecinnych, chwyciła nadzieję szczęścia... a teraz? czuła powoli ogarniające ją rozczarowanie i chwilami dreszczem zimnym przebiegała ją rozpaczliwa trwoga...
Nigdy wszakże Antoś tak nie był dla niej strasznym jak dzisiaj... Płakała.
Marcin chodził też zasępiony — p. Antoni palił cygaro milczący.
Ku wieczorowi, po dosyć obojętnej rozmowie, odjechał...
Tygiel, który cały dzień zaglądał do bokówki i krzepił się tą nieszczęśliwą anyżówką... był już do wieczerzy czerwony, jakoś zły i córka łatwo poznać po nim mogła powrót do tego stanu, który ją tyle łez kosztował. Siadł do wieczerzy, tłukąc ze złości talerz, który stał nieco krzywo.