Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rokiemi usty. Wyszli. Dr. Wolar spojrzał na Mogilskiego.
— A co? — szepnął mu do ucha.
— Niestety! miałeś pan słuszność — rzekł Witold.
— Rzecz do zrobienia; Szmuc-Meyer sam mnie zagadnął z czemś podobnem — ale...
— Dajmy temu pokój, zamknął Witold.
Pani Wolarowa nadeszła, śmiejąc się i podżartowując z Mogilskiego, że zdobył jednem wejrzeniem serce dziedziczki.
— Ot, żeń się pan — dodała raźno — sto tysięcy talarów gotówki, a panna będzie dobrą gospodynią. Mówią że z procentów, których od ojca bronić umie, zebrała już sama kapitalik.
— No, i niczego! — szepnęła złośliwie nieco — nadewszystko dystyngowana. Tu śmiech mowę jej przerwał, a Witold powiedział dobranoc.
Nazajutrz wyszedł jeszcze na miasto po sprawunki, gdy wcale niespodziewanie w ulicy ujrzał przed sobą Marcina Tygla, prowadzącego córkę pod rękę. Spotkanie to, którego uniknąć nie było podobna, zmieszało Witolda, chciał się cofnąć prawie przelękły Marynki, gdy ona, uśmiechając się, podała mu rękę.
— Witam pana — rzekła, rumieniąc się. — Tęskno mi było i jest po Mogilnej, tyle doznałam od państwa przyjaźni i współczucia, a teraz — spuściła oczy — nie śmiem się tam już pokazać, prawda? nie wolno mi?
Witold nie wiedział co odpowiedzieć, ale widok