Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Szkoda by była, bo śliczny, stary, pański majątek...
— Słuchaj, doktorze, hę? tego? — szepnął Szmuc-Meyer — rozumiesz, pobraćby ich, Linkaby weszła z hypoteką na Mogilnę.
Dr. Wolar, jako bardzo zręczny człowiek, począł głową trząść.
— Gdzież zaś! gdzie! — zawołał — to przecie szlachta stara i...
— Słuchajno... toby było dla Szmuc-Mayerów jak wystrzygł; dopieroby ludzie się wściekali.
Zatarł ręce.
— I zważaj tylko — mruknął — ja Linkę znam, on się jej podobał... Ta też nie szpetna i zbudowana co się zowie, słowo w słowo jak nieboszczka jej matka, byłaby para ładna.
Wolar zagadał o czem innem.
Spojrzeć było dość na Witolda, by litość mieć nad nim. Siedział, mimo wesołej rozmowy którą go zabawiała gospodyni, wpół zabity, patrzył, słuchał i zdawał się być sparaliżowany; p. Lina go zaczepiała w sposób bardzo natarczywy; zarzucała pytaniami o Berlinie, widocznie chciała wciągnąć w rozmowę. Odpowiadał zaledwie pół słowami, był na torturach, sama myśl takiego ożenienia zabijała go.
Wieczór przeciągnął się aż nadto, a Witold uciec nawet nie mógł, bo się potrzebował widzieć później z Wolarem. Nareszcie Szmuc-Mayer z córką wyszli, bardzo grzecznie i mile żegnając Witolda. Panna upuściła chusteczkę tak, aby go zmusić do podniesienia jej i mieć pretekst uśmiechnięcia się sze-