Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nic nie dowodzi, a bardzo straszy, rozśmiał się Jacek. Primo, mając w domu takiego syna, jeszcze nie doktoryzowanego, wprowadzać taki fenomen jak panna Marya... Spojrzał na Witolda, który począł się śmiać, ale się zarumienił, jak słońce na wiatr. Wszyscy też mimowolnie zwrócili nań oczy, matka pobladła.
— Kochany wuju — rozśmiał się akademik — nie lękaj się o mnie. Żaden berlińskiego uniwersytetu student do romansów nie jest skłonny, powinienbyś to wiedzieć, wuj co wiesz prawie wszystko.
— Masz słuszność, to mnie uspokaja — rzekł Jacek.
— Ale czy wuj, obrażona, trochę skłopotana przerwała Kazia, czy wuj widziałeś chociażby, czyś mówił z moją Marynką, czy ją znasz? Ja stoję w jej obronie. Nie widziałam młodej osoby, któraby była skromniejszą, w którejby przy takiej piękności śladu nie było kokieteryi. Mój wujaszku.
— Kazia jest niebezpiecznym adwokatem, milczę, rzekł Jacek, ale pokażcie mi to cudo, które ja tylko z daleka w miasteczku ujrzałem. Któż wie? od lat piętnastu szukam właśnie fenomenu, żeby się z nim ożenić, jedne mnie nie chcą, drugich ja nie mogę chcieć; ot możebym ja, ratując Witolda, zakochał się w twojej Marynce.
Kazia podniosła się z za stolika o który była oparta, zagryzła usta, chciało się jej śmiać widocznie, ale pokiwała tylko głową.
— Rozumiem — odparł Jacek — popatrzyłaś na moje skronie, dojrzałaś na nich srebrzystych tonów, i w duszy, nieśmiejąc drażnić wujaszka, powiedziałaś