Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— No, tak — ja to mam przeciwnie za argument, który go podnosi w mych oczach.
Jacek wstał z krzesła i podszedłszy do prezesa jak najbardziej seryo, wyściskał go naprzód — potem wybuchnął śmiechem.
— Nie ma co z tobą gadać — zawołał.
— Dajmy sobie pokój.
— Jak chcesz.
Luszycki wniósł bulion, a p. Jacek pobiegł głodny do stołu, ale prezes przysunął się z krzesłem do niego.
— No — rzekł — rozpocząłeś, podrażniłeś mnie, mówże — mów — wiesz co o tym Larisch’u.
— I wiele i nic — odparł, biorąc się do jedzenia pan Jacek. Ze wszystkich niemców osiadłych u nas i zaczajonych na naszą ziemię, zdawna mnie ten człowiek najmocniej intrygował. Nie od dziś dnia był dla mnie zagadką, i nią jest jeszcze, ale zdaje mi się, że rożek zasłony podniosłem, pod którą się kryje.
— Bardzo mnie zaciekawiasz! — rzekł prezes.
Wszyscy, nie wyjmując Kazi, obsiedli stół przysłuchując się, a pan Jacek jadł i mówił powoli.
— Nie przeczę, że powierzchownie Larisch wygląda na gentelmana, na żadnem paskudziarstwie pochwycić go nie można... a przecież boją się go wszyscy, niemcy od niego uciekają, każdy z nim interesu unika. Gdzie się do kogo dotknął, nic mu nie zarzucą, wszelako, jak robak którego nie widać pod krzakiem, podje korzenie i — każdy usycha. Na łajdactwie nikt go nie złapał — a cuchnie ono ze spraw jego...