Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Lekki rumieniec okrył jej twarz na chwilę, pomyślała, ale wprędce posłuszna zbliżyła się do starszego Larischa i bardzo piękną niemczyzną powiedziała mu słów kilka. Dźwięk jej głosu zdawał się na niemcu czynić takie wrażenie, jak piękność jej na wszystkich — prawie nie zebrawszy się na odpowiedź, słuchał i zimna jego twarz, wyrazu nabrała pełnego uprzejmości.
— Chciej pani oświadczyć ojcu, odezwał się, że mimo pozorów, niebyło z mej strony złej woli, ale rozsądna konieczność i rachuba. Myśmy ludzie ubodzy, dorabiamy się w pocie czoła chleba kawałka i za prawidło życia mamy w interesach nieubłaganą surowość.
— Sprawa to, dzięki Bogu skończona z łaski pana prezesa, odezwała się chłodno Marynka. Spodziewam się, że pan przebaczysz ojcu mojemu jego rozpaczliwą popędliwosć, pamiętając, że był ojcem, i żeśmy bardzo byli biedni.
Larisch skłonił się grzecznie, spojrzenie jego na Marynkę, mimo zwyczajnego mu chłodu, wyrażało poszanowanie i prawie rodzaj przyjemnego zadziwienia.
Niepodobna było, ażeby dziewczę nie poczuło i nie zrozumiało tego ogólnego podziwu i zachwytów, jakie obudzało we wszystkich, pomimo to, wcale nie było widać na niej ani dumy połechtanej, ani tej przesadnej skromności i pokory, w które się ona niezręcznie czasem przebiera. Marynka była jakby w swym żywiole, naturalną, miłą i nic a nic nie skłopotaną.