Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

chnąć należało, trzymał się on w tem starego przysłowia: ujechawszy milę, wytchnij koniom chwilę. Przed karczemką stał bardzo lichy wózeczek o jednym zziajanym koniu chudym, który z przywieszonej torby wytrząsał sobie jakieś resztki obroku. Prezes potrzebował też fajkę zapalić i wysiadł. Witold poszedł za nim. Karczemka ta już była cywilizowana, i wcale do dawnych naszych żydowskich niepodobna — a zwała się też Schank-Wirtschaft i oberżą... W pierwszej izbie, samotny, sparty na łokciu, przy ogromnym kielichu nieszczęsnej gorzałki siedział ogorzały mężczyzna w granatowej długiej kapocie, z wyrazem gniewu na twarzy. Witold łacno w nim poznał człowieka który się dobijał z takim hałasem i wrzawą do dworu w Christianhofie. Trącił ojca i szepnął mu to na ucho. Prezes stanął i wpatrzył się w zadumanego... Ten wprędce postrzegł że zwrócił uwagę, podniósł głowę i odezwał się z gniewnym jeszcze wyrazem.
— No, cóż tak patrzycie jakbyście w życiu człeka nie widzieli? Co to osobliwego we mnieście upatrzyli? co?... hę?
Potem odwrócił oczy na konie i wyjrzał przez okno:
— O no, to rozumiem — rzekł — toż to wasze konie stały u tego trutnia podle dworu, toście pewnie zasłyszeli jakiem go od czci, od wiary beształ? hę? nieprawdaż? Czy to wy już też z Niemcami trzymacie?
— Mój panie — odparł prezes — prawda żeśmy byli w Christianhorfie u pana Larischa...