Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Westchnął.
Prezes milczał, nie mając ochoty dowiadywać się więcej o ów interes nieprzyjemny. Ale na twarzy Larischa rósł niepokój, bo wrzawa od furtki i łajanie po polsku dochodziły do salonu.
— Jestem zupełnie niewinnym — rzekł po namyśle gospodarz, — a jednak narażonym na to, że sobie ktoś dziwnie gotów tłumaczyć ten wypadek. Idzie mi bardzo o opinią pańską, i właśnie trzeba było ażeby ten gbur nadszedł tu w tej godzinie... mam go prawie codziennie... To kara Boża...
— Interes bardzo prosty, — dodał znowu chwilę poczekawszy — mój poprzednik nabył od tego jegomości schedę. Przejąłem interes taki jaki mi oddano. W terminie określonym kontraktem, należało wypłacić temu jegomości... ale cóż? na schedzie okazały się długi, przyaresztowano należność, musiałem się pilnować... nie mogłem wypłacić, bo bym drugi raz za tę summę odpowiadał. I oto mam kłopot z człowiekiem nie zawsze zupełnie trzeźwym a wiecznie zuchwałym i brutalem.
Ruszył ramionami.
— Przyznam się, rzekł, iż sceny grubijańskiej chciałbym dziś przynajmniej uniknąć.
Hałas od furki się powiększał.
Witold który stał ciągle w oknie, zobaczył nareszcie jak się pasowali z sobą przybyły i hausknecht, jak w pomoc wywołującemu głośno staremu nadbiegło dwóch parobków i jak biedny człowiek domagający się wnijścia, został odepchnięty precz na gościniec. Tu stanął zwróciwszy się ku domowi, podniósł pięść do góry i począł kląc, nogą bijąc o ziemię.