Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

W saloniku stół okryty dywanikiem z książkami wielce pospolitemi, kilka krzeseł, kanapa, parę sztychów znanych jako premia towarzystw niemieckich, meblowały niewytwornie. W oknie parę wazoników ubierały nieco zielonością pokój nic niemówiący o gospodarzu i bez żadnego charakteru.
Zaledwie się tu mieli czas rozejrzeć gdy drzwi boczne otworzyły się i słusznego wzrostu młody, piękny mężczyzna, w istocie ojca przypominający, wszedł pospiesznie z niemieckiem pozdrowieniem, zaprezentował się, prosił siedzieć i oznajmił, że ojciec zaraz przybędzie.
Rozmowa przez samą grzeczność toczyła się tu po niemiecku.
P. August po koleżeńsku podał rękę Witoldowi, ale zdawał się czegoś frasobliwy i zakłopotany temi odwiedzinami. W kwadrans później nadciągnął ojciec w szaraczkowej myśliwskiej kurtce z zielonemi wyłogami i guzami z jeleniego rogu. I tym razem był, a raczej chciał się okazać nadzwyczajnie grzecznym. Jego gadatliwość uprzedzająca odbijała dziwnie od zimnej acz uprzejmej powierzchowności syna.
Podano wedle zwyczaju kawę, niewytwornie ale na pięknej porcelanie i z pewnym wykwintem dowodzącym dosyć dobrego smaku. Radca dobył cygara stare i suche, wyborne... a starał się być gościnnym o ile tylko umiał.
Co mu się zaś udało przedziwnie, to ożywienie i poprowadzenie zajmującej rozmowy z delikatnością taką, iż na najmniejszy nie natrafiła dysonans. Młodzi ludzie, nieco się usunąwszy, mówili z sobą o Berlinie, o profesorach, o teatrze, o Lucce... o wszystkiem