Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Tygiel podparty na rękach, milczał posępny, znać było wszakże, iż do księdza miał żal, ale nie wybuchał: Pamiętał, że pod jego był dachem i dobrego serca doświadczył. Marynka stała także nie śmiejąca się odezwać.
Ksiądz Grzywa chodził po izbie oburzony.
— Przypomnijcież sobie, stary — mówił — jak nie dawno jeszcze krzywdzić chcieliście Niemca, żem ledwie was mógł poskromić i strzymać, a tu dajecie błogosławieństwo i własną córkę. Ale to do niczego nie podobne! Ludzie małej wiary, co wam się zda, myślicie, że ten grosz pomniejszy jest, którybyście z błogosławieństwem Bożem sami zarobić mogli? Dla czego się lękacie tak ubóstwa a pragniecie tak tych skarbów? Co one dadzą wam? Szczęście? nie — troskę i złotolitą męczarnię.
— No, dobrze ojcu mówić — z przeproszeniem — wybuchnął Tygiel — wam chleba nie zabraknie, ale na mnie śmierć może przyjść każdego dnia, a dziewczyna miała tak zostać? bez grosza, bez opieki?
— Z jej rozumem a z Bożą pomocą, nie było się tak czego obawiać — rzekł ksiądz Grzywa, ale chcieliście, macie. Patrzcież tylko, byście swej chciwości i fałszywej rachuby nie żałowali.
To mówiąc, powstał jeszcze gniewny chwilę małą, skłonił głową i wyszedł.
Marynka popatrzyła na ojca, który siedział za stołem pomieszany.
— Cóż mam począć? — zapytała.
— Co? albo swej woli nie masz? Ksiądz poczciwy, ale z niego mówi to, że on lutra nie cierpi A no