Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wił się z pola powracający pan Marcin Tygiel, który już po drodze dowiedział się od ludzi, znających dobrze służbę i zaprzęgi, iż na folwarku byli panowie z Christianhofu i Mogilnej. Pędziła go też ciekawość, co oni tu robić razem mogli. Czyżby to prezes w dziewosłęby Niemcowi miał służyć?
Ojciec i córka spotkali się na ganku.
— No — no! widzę coraz więcej miewasz gości moja piękna gosposiu, odezwał się całując córkę pan Marcin. — Cóż oni tu robili? Rozumiem Larisch’a, bo w jego wieku jak dyabeł skorci, człowiek pokoju nie ma, dopóki głupstwa nie zrobi — ale prezes? czy z nim? czy sam?
Marynka opowiedziała ojcu jak było.
Niewiele stary zrozumiał, domyślił się tylko, iż jakiś mieć musieli z sobą interes. To go nie wiele obchodziło, więcej daleko staranie bogatego pana z Christianhofu. Po swojemu rachując, stary życzył sobie tego małżeństwa. Wiedział on dobrze o owym chłopcu zbiegłym do Ameryki, ale znał też jak się podobne podróże odbywają bez pieniędzy, a że lat pięć nie było od niego wieści, przekonanym był, iż chłopczysko gdzieś zginęło. Trudno temu uwierzyć, by w naszym wieku, w obec świata świadomego tego niecnego frymarku, w biały dzień odbywał się handel nieszczęśliwymi wychodźcami, obrachowany na łatwowierność ludzką, na nędzę, na cyniczną wzgardę wszelkiego szlachetnego uczucia. Potrzeba widzieć te statki, kruche i przegniłe, asekurowane umyślnie, puszczane na los szczęścia i wiatrów, ze sternikami nieudolnymi... aby przekonać się że w czasach które my zowiemy barbarzyńskiemi, nic równie oburzające-