Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pojmujesz, jesteśmy śmiertelni. Nagłe wypowiedzenie...
— Ale któż o wypowiedzeniu myśli! — przerwał Larisch, spokojnie ruszając ramionami. Naturalnie, za życie moje ręczyć nie mogę, za nieprzewidziane wypadki, ale co się tyczy mnie... ja... ja... przynajmniej nic podobnego nie przewiduję.
Prezes począł go ściskać.
— Zapewne — rzekł — jak rzecz jest tak jest, jam panu za jego zaufanie wdzięczen niezmiernie, ale dla uspokojenia familii, to są ludzie krótkowidzący, uprzedzeni, już wolałbym, aby to do skutku nie przyszło.
Larisch się zamyślił nieco...
— Miarkujże sam, kochany prezesie, gdyby rzecz była nie przyszła do skutku, bardzo dobrze, moglibyśmy układ nasz unieważnić, ale to fakt spełniony! zawołał Larisch.
Prezes popatrzył zdziwiony, dobył paczki z pięcia tysiącami talarów i począł żywo.
— Ja natychmiast naturalnie wracam te pięć tysięcy.
— Tu wcale o to nie idzie odezwał się Larisch, to rzecz najmniejsza, ale raczcie mnie posłuchać tylko. Wasze słowo starczyło dla mnie za najmocniejszy dokument. Opierałem się na niem z najzupełniejszą ufnością, i działałem stosownie. Zerwałem więc naprzód korzystne dla mnie układy o ulokowanie kapitału w akcyach, powtóre...
Prezes czekał tego, powtóre, z wzrastającym niepokojem, nie mogąc się ani domyśleć, coby tam jeszcze być mogło.