Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A czegóżby się lękał? — spytała Marynka.
— Młodości twej a słabości swojej — rzekł proboszcz.
Dziewczę nie przyznało się księdzu, iż mógł jeszcze lękać się czegoś więcej. Na początek rozmowy nadciągnął pan Marcin zmęczony i gniewny.
— Widziałem zdaleka bryczkę, trzeci raz tu licho niemca przyniosło, zawołał — czego on mi tu się włóczy?
Popatrzył na córkę, ruszył ramionami. — A co, nie zgadłem? — zapytał.
— Może! — szepnęła Marynka.
— A ha! a ha! zatarł ręce pan Marcin — no! to dobrze! Tylko wy ojcze nie buntujcie mi córki, a dopiero po niemcu zagramy. Począł się śmiać.
— Proszę, proszę, dodał — nosił wilk, ponieśli wilka, a ha! a ha!
— Cóż to panu Marcinowi w głowie? — zawołał ksiądz Grzywa.
— Jegomość się pytasz! hę! — krzyknął, wybuchując śmiechem gbur — a toć, żeby Marynka rozum miała, brać go, brać, a zaprządz, a mścić się za nasze...
— A czy to się godzi! ofuknął kapłan, a czy do ołtarza z takiemi uczuciami pójść można? Wstydźże się, panie Marcinie!
— No — no! ja się już wstydzę, dajmy temu pokój, mruknął stary, niema o czem mówić — ale gdyby Marynka rozum miała.
— A toć stary jak wy, i syna ma dorosłego...