Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

różnicy mu to nie zrobi, wczoraj dopiero umówiliśmy się, od wczora kapitałuby przecie nie ulokował.
Naści te pięć tysięcy talarów, zawołał prezes, dobywając paczek z kieszeni, są nietknięte, odeślij mu je, pójdź sam i zerwijmy; ale natychmiast mi szukaj, natychmiast piętnaście tysięcy talarów.
— Te są znalezione, zawołał Wolar — dam moje własne.
— A! niech ci Bóg płaci, począł ściskając i płacząc, tyś anioł nie człowiek!...
Zaczęli się umawiać jak sobie z Larisch’em postąpić. Dr. Wolar był tego zdania, ażeby prezes sam jechał, ten znowu wstydził się, posłańca ze znaczniejszą summą nie można było wyprawiać, stanęło więc na tem, iż prezes miał w mieście zostać, a adwokat pocztą dobiedz do Christianhofu i powrócić jak najrychlej. Nie chciał bowiem prezes wracać do domu, dopókiby się ta sprawa zupełnie nie załatwiła.
Wolar mu pomagał serdecznie i przyjacielsko; posłano zaraz po konie pocztowe, a pan Roman pożegnawszy się, ze spuszczoną głową, powolnym krokiem, nie zupełnie rad z siebie, poszedł do hotelu. Gryzło go sumienie, że tak sobie lekkomyślnie postąpił, szczęściem ten zacny adwokat w porę go ostrzegł, i wszystko było załatwione, boć niepodobna, ażeby Larisch najmniejszą miał czynić trudność. Tak sobie mówił prezes i uspakajając się, wchodził napowrót do mieszkania, gdy go ktoś gwałtownie za szyję pochwycił.
Był to pan Jacek.
Pan Roman zląkł się i ucieszył razem.