Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Mojem jedynem staraniem, mówił prezes zmieszany nieco, Mogilnę zachować dla Witolda. To fundum ojców i dziadów naszych, to jedyny ziemi kawałek, który nam pozostał po nich, to grobowiec, pamiątka, kolebka, gniazdo...
— Byłem tego pewny, rzekł adwokat spokojnie, i dla tego kochany panie prezesie, jako przyjaciel rodziny, pozwól bym jedną uczynił uwagę. Śmiertelni jesteśmy wszyscy, a nuż Larisch zamrze, nuż syn nagle zażąda wypłaty? Nie zawsze czterdzieści tysięcy talarów w pogotowiu się znajdzie. Prezes dla piętnastu których dziś potrzebujesz, możesz wpaść w daleko niebezpieczniejsze położenie.
Pan Roman chciał się opierać, ale znać było że jednak ostatecznie uderzyło go to rozumowanie, którego trafność uznać musiał; pot kroplami począł występować mu na czoło, niepokój ogarniał go widocznie. Wstał milczący, spojrzał na Wolara i poszedł go uściskać.
— Mój zacny przyjacielu, rzekł głosem stłumionym, tak jest, widzę to, masz słuszność, mea culpa, z wielkiego pośpiechu popełniłem pono głupstwo. Cała nadzieja w tobie, że z twą pomocą da się to jakoś naprawić. Jak myślisz?
— Hm! — zawołał Wolar, to zależy od pana Larisch’a. Szczęściem, że pan widzisz sam, że to naprawić należy; opatrzyliśmy się bardzo prędko. Spodziewam się więc, iż może jeszcze da się to naprawić. Chociaż z drugiej strony, nie taję, panie prezesie dobrodzieju, iż na Larisch’a łagodność nie rachuję.
— Ale zmiłuj się! ustąpi! nie ma wątpliwości,