Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jak się ma pan krajczy?
— Zdrów, zasnął.
— A panna Scholastyka?
— Wyszła do gospodarstwa. — Mówiąc to, Marja zarumieniła się.
Usiedli na ławce pod brzozą.
— Chciałbym się widzieć z krajczym — rzekł Seweryn, który wbrew zwyczajowi pospolitych kochanków z romansu, nie myślał korzystać wcale ze spotkania sam na sam z Marją.
— Myślę, że się wkrótce obudzi...
— Chcę go się poradzić, co mam zrobić z tym niegodziwcem Kulikowiczem.
— A! znowu ten człowiek — zawołała Marja. — Dla czegoż chcesz się pan plątać w nasze nieszczęsne interesa? Możemyż to przyjąć? Ciocia powiada, że nigdy na to nie pozwoli... i ma słuszność.
— Mój Boże — odezwał się Seweryn. — Jest-że to co tak wielkiego? Wprawdzie nie mam wiele; ale gdybym miał miljony, oddałbym je dla waszej spokojności.
— To są miljony w istocie, bo może wszystko co pan masz.
— O! pani myślisz, żem już tak ubogi... Ja się tego nie wstydzę... prawda, ubogi jestem, ale mi tak łatwo samemu jednemu na świecie, bez obowiązków, bez ciężarów, dać sobie radę, zarobić, zapracować...
— Ale powiedz-że mi pan... jakiem prawem narzucasz nam taką ofiarę? Przecież miarkujesz, że się takie usługi przyjmują tylko...
— Od krewnych, od bliskich... od swoich; więc mnie państwo nie liczycie do swoich?
Marja zamilkła i spuściła oczy.