Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

skąpców, nosił ślady na sobie dwoiste: skąpstwa i nieumiejętności.
Ojciec powoli, oszczędnie, z wyrachowaniem co tańsze, co dłużej potrwa, założył; syn nic nie umiejący, zgadujący tylko jakby co być powinno, dokończył.
Były tam rzeczy niesłychane. Proporcje kolumn osobliwsze i kapitele ekscentryczne, okna z małemi szybami, obok gzymsów i ozdób z kamienia i gipsu nasadzonych nie w miejscu. Dzieła syna widocznie rozeznać było można; wszystko co hrabia Hubert przyczynił, naśladowało gdzieś najrzane rzeczy, ale niedokładnie i fałszywie.
Z po za oficyn wyglądała wychuchana, wytworna stajnia; za nią poczynał się angielski ogród ze zwierzyńcem, utwór Huberta. Gdy Seweryn nadjechał, światła były jeszcze we wszystkich oknach, ruch w dziedzińcu. W ganku stała gromadką dwornia hrabiego, pod naczelnikiem swym rotmistrzem Wiłą.
Zaledwie wysiadłszy Seweryn spytał:
— Jak się ma hrabia?
— Trochę lepiej... oczekuje niecierpliwie na pana.
To mówiąc rotmistrz, przez sień oświeconą wprowadził Seweryna do salonu, wychodzącego trojgiem drzwi parapetowych na ogród. Salon ten ozdobiony świeżemi meblami z Warszawy sprowadzonemi, zastawiony był niemi najniedorzeczniej. Stare sprzęty, które Hubert nauczył się cenić, mięszały się z nowemi nabytkami, krzycząc jedne przy drugich. Zupełny nieład tu panował, krzesła rozprysły się po sali, stoły bokiem do siebie jak do pojedynku postawały, lampa paliła się w oknie. Przy lampie siedziała kobieta wytwornie ubrana, piękna, słusznego wzrostu, zuchwałego twarzy wyrazu. Ta ukłoniła