Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

się ze mną ożenił — dodała wesoło panna Scholastyka. — Zaraz bym krajczego długi popłaciła, wyposażyła Marją...
— A naprzód, powiedz waćpanna, należałoby okulbaczyć męża co nie łatwo.
Marja rozśmiała się, ciotka także.
— Ale nie prawdaż, mój krajczy, że to byłoby wyśmienicie?
— Nie zaprzeczam! Trafiłaby kosa na kamień.
— Co się tycze wdzięków, tych mi nie odmówisz spodziewam się, grzeczny panie Sewerynie — spytała Scholastyka — majątku nie mam, ale go Kulikowicz nie potrzebuje... Cóż więc na przeszkodzie?
— Nic wcale.
— Moglibyśmy trochę odetchnąć i pan krajczy miał by swoją kawę z rana, której się wyrzeka pod pozorem zdrowia... i Marja coś lepszego niż białą sukienkę perkalową...
— A ja ciociu innej nie żądam.
— Tak to się mówi, ale się nie wszystko mówi co myśli. I czego się rumienić. Nie naturalnaż to, żebyś sobie życzyła lepiej ubrać, choć by tylko dla tego, żeby się nie widzieć w kościele wytykaną palcami...
— O! moja ciociu — żywo zaprzeczyła Marja rumieniąc się — niegrzeczności mnie nie obchodzą, znoszę je z uśmiechem.
Spes in Deo, moja Marysiu — rzekł stary — to są chwilowe nieprzyjemności, ale wszystko to da się usunąć...
— Kiedy kochany krajczy? — spytała Scholastyka.
Lente, z czasem.
— Wiele już lat czekamy na to?