Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i wielka skrzynia niezamknięta... Obrazek najświętszej Panny Żyrowickiej krzywo wisiał na ścianie.
Na jednem z krzeseł siedział słusznego wzrostu, siwy i łysy mężczyzna, trochę zgarbiony wiekiem. Ogromny spuścisty was bielał mu nad wargą wierzchnią, broda i część głowy ogolona była. Na nim kapota czarna z cienkiego sukna, ale wytarta do nitki, buty juchtowe na nogach... Rysami twarzy człowiek ten przypominał wielce wiszące w pierwszej izbie portrety. Te same przeciągłe, kształtne rysy, ta sama oczu siwych oprawa, uśmiech ust wąskich i śpiczastość brody.
Seweryn z uszanowaniem ścisnął go za rękę i pocałował w ramię, stary dotknął głowy jego ustami, i chwycił krzesło, które mu wskazał.
— No siadaj, kochany panie Sewerynie, dobrze żeś do nas dojechał... co tam słychać? Gdyby nie ty, jużbym o bożym świecie nie wiedział; ludzie mnie opuścili razem z fortuną... Spes in Deo. Cóż robić! zkąd powracasz?
— Od Pokotyłów...
— A! z Pokotyłowszczyzny? A cóżeś tam robił, bo nie uwłaczając nikomu, nie bardzo to serdeczni ludzie! Tyś ubogi jak i ja, to waszeci pewnie, jak mnie, nie bardzo lubić muszą?
— Właśnie że mnie nie lubią, muszę o nich pamiętać, i nie dając powodu do urazy, odwiedzić czasem.
— Słusznie, panie Sewerynie... Spes in Deo wszakże i djabłu świeczka nie zawadzi.
— Trafiłem na wielkie jakieś zgromadzenie sąsiadów.
— No! konferencja?
— Zdaje się że przypadkowi goście... Hasling.