Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A to panie prosto pochlebstwo — dorzucił Hasling — chce się panu zasłużyć i łapę mu liże.
— Gorzej, bo nogę! — dowcipnie rzekł Doliwa.
Nowy śmiech na chwilę rozmowę zagłuszył.
— Serjo? prawda? — spytał Kulikowicz.
— Jak mamę kocham! — zaklął się Pokotyło — jak ciocię kocham...
— Niech-że mnie licho porwie, jeśli rozumiem co to znaczy! — rzekł Doliwa. — To podłość!
— A w innych razach taki dumny! — kiwając głową dorzucił Kulikowicz.
— Niech panowie pamiętają — głośno wyrwał się pan Fabjan — że on i chłopom i żydom nogi nastawia, jak gdzie się zdarzy. To taka manja... zwyczajnie oryginał.
— Oryginał nie oryginał, a dali honor — wrzucił pan Hasling — to nie bez kalkulacji na ten raz.
— Waćpan to zaraz panie regencie mięszasz do wszystkiego kalkulację...
— A co ja winien, że kalkulacja do wszystkiego się mięsza!
Znowu się śmiano.
— A mnie bieda, bo muszę szukać szarpji, bandażów, kat wie tam czego — rzekł Pokotyło — a to jasnemu panu trzeba cienkiego, żeby uóżki nie tarło. Szlachcic będzie musiał dać najlepszą bieliznę. Ot korzyść. Trzeba szukać a dać nie żałując, bo potem ośmieją, że już u mnie w domu i gałgana poczciwego nie ma. Klucznicy! — zawołał sięgając do głębokiej kieszeni po klucze i dobierając się do starej komody.
Towarzystwo rozstąpiło się ciekawie na stronę, a w tem przez drzwi boczne, owijając się chustką ogromną,