Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

obowiązku. Co byś powiedział o człowieku, któryby bliźniemu swemu mógł skrócić cierpienia a nie chciał? cóż dopiero gdyby nie chciał przez zemstę!
Hrabia patrzał na Seweryna z podziwieniem, ze czcią prawie, ale daleko większemi oczyma poglądał na niego pan Pokotyło, któremu się to w głowie pomieścić nie mogło, aby szlachcic, syn obywatelski chciał cyrulikować; aby jeszcze tę funkcję, tak wedle niego upokarzającą, spełniał dla... nieprzyjaciela.
Gdy Seweryn poprosił wody, bandażów i wszystkiego czego było potrzeba, gospodarz coś mruknął i wyszedł.
Wyszedł zdyszany, spocony, wprost do gości.
— A wiecie co się dzieje? — rzekł na progu.
— Cóż, hrabisko może dochodzi? — rzekł Kulikowicz.
— Niech Bóg broni, w moim domu! miałbym śledztwo, kłopot! Nie godzi się nawet żartem... Niech Bóg broni.
— A cóż tam?
— Co! ot pan Seweryn, jak zawsze oryginał...
— Poszedł się z nim kłócić?
— Żebyż! to by było mniej dziwne...
— A cóż u licha...
— A co! otoż sztuka, że i djabeł nie zgadnie! Rękawy zakasał i zajął się opatrywaniem, po prostu jak cyrulik.
Tu śmiech ogromny wyrwał się ze wszystkich kątów pokoju, śmiech niedowiarstwa i szyderstwa.
— Kpij z nas zdrów! — krzyknął Kulikowicz. Myśląc, że Pokotyło żartuje.
— Ale jak mi Bóg miły prawda...
— Oszalał czy co!
— Wszakże byli z sobą i są na udry...