Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wyrysowalibyśmy wam wyraz twarzy pani Doliwowej, wchodzącej do salonu.
— Jak-że zdrowie kochanej pani?
— Tak dawnośmy się już nie widziały!
— Droga pani!
— Jak-że mi miło...
Poczem nakrzywiwszy się i nawykrzywiawszy, usiadła na kanapie.
Marji nie było, obejrzała się.
— A panna Marja?
— Nie bardzo zdrowa...
— Jak-to? nie ukazuje się nawet?
— Owszem, ale dziś nie wiem z pewnością...
— I cóż to jest?
— Jakieś osłabienie; podobno użycie wód będzie nakazane...
— O! doprawdy! Na tak długo stracilibyśmy przyjemność widzenia ich.
Scholastyka tylko się uśmiechnęła, wpół dziękując, wpół złośliwie. Nic ślepszego, żaden kret nawet, nad człowieka zapalczywie dążącego do celu — pani Doliwowa nic nie zobaczyła w tym uśmiechu, nawet tego co było widocznem.
Rozmowa poszła zwykłą drogą.
Podano herbatę, Marja weszła, sąsiadka zarumieniła się i po przywitaniu najczulszem, już miała ex abrupto przystąpić do opowiadania; gdy Hasling świeżo ogolony, wystrojony, oczywisty pretendent do cioci, nadjechał z ogromnym bukietem kwiatów.
Po ten bukiet jeździł nieszczęśliwy wdowiec dwie mile i zapłacił zań dwa złote. Ale też widzieć go było i podziwiać. Ogromne dahlje, i co tylko najkraśniejszego