Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

chał przeprosić za moją niedorzeczność, za ową wizytę? Hm?
— Dla czegoż teraz? nie wprzód! Głupio kochany rotmistrzu!
— Masz hrabia słuszność... A nie ma tam z wojewodziną jakiego pokrewieństwa, zatem i z nimi koligacji, styczności? Panowie, — dodał, — zwykle są trochę krewni...
— Gdyby i tak było, — rzekł Hubert, — bo babka moja i matka wojewodzinej były stryjeczne siostry... dla czegożbym dopiero po sukcesji miał się o tem dowiedzieć?
— Rzecz naturalna! Boś hrabia nie wiedział że miały jakąkolwiek styczność z wojewodziną...
— Pretekst i oczywiste kłamstwo! Blichtry! kochany rotmistrzu! Szukaj czego innego w głowie...
— Gdybyś hrabia, jadąc przez Górów, wywrócił się, potłukł...
— A! ba! stara jak świat sztuka! wszyscy się na niej poznają. To trzeba by coś lepszego.
— Przychodzi mi na myśl! O! wybornie. — I Wiła klasnął w ręce z całej siły.
— Nie strzelaj, a mów, zobaczymy i osądzim, pewnie przedwcześnie się cieszysz.
— Zdaje mi się że nie! Znalazłem sposób. Trzeba wiedzieć (o czem wszyscy wiedzą prócz hrabiego) że stary krajczy ma jedną słabość.
— Jakąż słabość?
— Kocha się...
— Kocha się? pleciesz kochanku...
— Kocha się hrabio, ale w kawałku lasu, który mu został przy Górowie. Ten kawałek sośniny i dębiny,