Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

swojem przysłowiem, znosił wszystko lekko, jakby go nic już nie dotykało, ale też w niczem nie dopomógł. Gadał ci to, prawda z ekonomem czasami, traktował go wódeczką i mówił ostatecznie:
Jakoś to będzie.
I było jakoś bardzo nie dobrze!
Na maleńkim folwareczku, najczynniejszy gospodarz przy długach, dałby sobie radę, ledwie z największą trudnością; cóż dopiero starzec, który cały dzień się modlił, na wszystko odpowiadał. — Spes in Deo; z pokoju dalej jak na ganek i to o kiju nie wychodził.
Kobiety patrzały na to i płakały... upadek zwiastował się bliski, nieuchronny, grożący. Trzebaż było martwić starca, ukazując mu go co chwila?
Biedny stary miał jeszcze tę słabość, że w lesie swoim, który należał do części Górowa, widział krocie, i ratunek na wszystko, a w dodatku wieś nową. Las ten najdrożej ceniąc pniowszczyzną wart był parę tysięcy rubli; najwięcej, wyrobiwszy zeń kłody i marłaty i co tylko wyrobić się dało, resztę spławiwszy na drwa do Pińska, może tysiąc dukatów. Krajczy zaś strawiwszy raz cały tydzień na robieniu rachunku, przez przybliżenie z danej ilości morgów, wypisał sobie ile być ma belek, klepki, kłód, murłat, stosów drew i w dodatku smoły z pni, a podsumowawszy rachunek otrzymał krocie.
Te nieszczęsne krocie tak mu się w głowę wbiły, że na nich spał, jadł je, niemi wszystkim usta zamykał, a gdy kto nie dowierzając ruszył ramionami słuchając, wyjmował arkusz papieru i konwinkował.
— Ot, czarno na białem!
Dość że mu fortuny w tym kawałku lasu wymarzo-