Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom II.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie od dziś wiadomo, żeś waść piecuch, panie Jerzy.
— A dalibóg nie taję się, że wolę za ciepłym piecem siedzieć.
— I piwo z grzankami popijać.
— Choćby bez piwa.
— Proszę! — I zaczęli się śmiać.
— No, co to mi za polowanie, na które trzeba jechać całą noc, a djabeł wie, czy się jeszcze uda?
— Moje lepsze — rzekł w duchu przechrzta — bo pewnie się uda. — Jadący mówili dalej.
— I dla cietrzewia tam nie spać, telepać się na szkapie.
— A zły cietrzew?
— Ba! na buraczkach wyśmienity.
— A na tokach?
— Niech go kaduk porwie!
— Czemużeś się aść nie został w domu?
— A to by pięknie było, gdybym jegomości nie dotrzymał towarzystwa.
W tej chwili nikt już nie nadstawiał ucha na rozmowę, bo jadący zbliżyli się pod sam jar i słychać było szelpotanie liści o które konie potrącały, i usuwającą się ziemię pod kopytami.
Zaciemniało w szyi jaru i razem ukazali się jezdni. Naprzód jechał ktoś na ciemnej szerści konin, dalej na białym, dalej jeszcze opodal trochę. Maleparta, jak tylko postrzegł siwego, niewytrzymawszy i nim w jar wszyscy się wcisnęli dał ognia, za nim reszta.
Za dymem przez chwilkę nic widać nie było, ale ludzie przechrzty skoczyli wnet w parów dobywając szabli, a Maleparta z niemi. Po wystrzale i wykrzyku, co się prawie jednocześnie dał słyszeć, tentent ku stronie miasta rozległ się gwałtowny i nadbiegający z szablami zbóje znaleźli tylko jednego człowieka, rozciągniętego na piasku, twarzą o ziemię upadłego. — Obok targał się postrzelony w piersi koń biały. Maleparta jak tylko to ujrzał, nieczekając więcej, obłąkany rzucił się w krzaki kędy były konie, porwawszy pierwsze-