Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do odjazdu... Zapowiadając swój powrót wkrótce, major pożegnał Dziwulską, Juraś także wzorem jego, rękę jej ucałował; lecz po matce przystąpił do córki i tę też zmusił do podania rączki.
Wypadało więc i Jurasiowi pójść za przykładem wuja i złożyć pocałunek na tej łapce, której dotknięcie sprawiło na nim wrażenie, jakby się zbliżył do płomienia...
Dotknął ustami paluszków i oderwał je, oślepiony, upojony tak, że w sieni kożuszek wuja wziął za swój i na kałamaszkę wsiąść nie umiał...
Czuł jeszcze na wargach słodycz tego dotknięcia, i tak był przejęty szczęściem swem i niebezpieczeństwem, na jakie go ono wystawiało, że wuj dwa razy do niego zagadał, a Juraś nie słyszał, i dostawszy dopiero łokciem w bok — oprzytomniał.
Major pięć palców złożonych przyłożył do ust:
— A co, Juraś? dziewczyna?
Seminarzysta nie zrozumiał, bo nie mógł przypuścić, ażeby major śmiał to bóztwo nazwać poprostu — dziewczyna...
— Dziewczyna? — wyjąknął zdziwiony.
— No — juściż! Marynka! prawda... cacko? hę?
I śmiał się. Juraś głowę spuścił.
— Podobała ci się?...
Nie było odpowiedzi. Major nielitościwy ciągnął dalej:
— Nie bądźże świętoszkiem.... Nie jesteś w seminarym. Co u licha... Taka dziewczyna młodemu chłopcu podobać się musi... Rzecz jest naturalna. Nie ma nic złego...