Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

horyzonty dalekie... Paluszek przyłożyła do ust i stała w głębokiej zadumie...
— Słuchajże, Żantyr, gdyby to prawda była, że ja... ale czyż to może być, żeby mój głos...
Potrząsała główką.
— Głos! głos! powtórzył organista. Francuz go słyszał, a ten się na tem zna... Darmoby tak nie zabiegał...
— Więc cóż ty mi radzisz? zapytało dziewczę mam powrócić do dworu?
— Radzić! ja nie radzę nic, ani odradzam, przerwał trochę przestraszony odpowiedzialnością, jaką brał na siebie Żantyr. Ja gadam... co myślę, a Marynka niech robi co chce.
Spuściło głowę dziewczę zakłopotane, spoglądając ku dworkowi... Samo nie wiedziało co ma zrobić... Znudziło się też przydługiem siedzeniem w krzakach, i trocha ciekawość ciągnęła...
Wolnym krokiem posuwała się ścieżyną. Żantyr szedł za nią.
— Ja — odezwał się cicho — muszę po księdza iść do dworku, bo się zasiedział, a na probostwie na niego czekają...
— Ja też nogi zamoczyłam — szepnęła Marynka — tam mnie może i matka potrzebuje. O Boże mój jedyny, co tu robić? co wybierać?
Żantyr się już nie odzywał.
Wtem Marynka żywo zawołała:
— Dziej się wola boża!...
I śmiało iść zaczęła ku dworkowi, lecz zbliżając się ku niemu zwolniła kroku... Ogarniała ją obawa, oglądała się, — namyślała...