Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wtem gdy przez gałęzie łoziny spoglądała niespokojnie, czy się jej jaka nadzieja wyzwolenia nie objawi — spostrzegła, jakby cudem, zmierzającego ścieżką w tę stronę poczciwego Żantyra o kiju.
A stary organista był jej zawojowaną prowincyą, niewolnikiem, sługą... kochał ją dzieckiem, gdy jeszcze tak pięknego nie miała głosu, a potem coraz mocniej — i — co Marynka rozkazała, Żantyr gotów był z narażeniem się największem, na przebój, wykonać. Wiedziała o tem dobrze, i widząc go zbliżającego się, postanowiła wezwać na ratunek...
Żantyr dla Marynki — gotów był w wodę i ogień..
— A! to mi go Pan Bóg zsyła, zawołała oglądając się i dobywając z krzaku...
Organista po prostu szedł do Berezówki szukać proboszcza, który mu się za długo zatrzymał, a właśnie go potrzebowano. Szedł pomrukując, wzdychając — myśląc o wczorajszej przygodzie z Francuzem. Bogiem a prawdą był niekontent z proboszcza — wolałby był swoją Marynkę widzieć sławną i osypaną złotem. Zepsuciu świata poczwarnemu, o którem ksiądz mówił, wierzyć mu się nie chciało.
— Co się ma zepsuć? mówił sobie: zepsuje się i w domu, gdybyś jak strzegł i pilnował!... At! gadanie... a co poczciwe to się nigdy nie zwala...
Właśnie wśród tych smętnych dumań zaskoczyła go wylatująca, jak spłoszona kuropatwa trzepiocząca skrzydłami, Marynka... Zląkł się Żantyr...
— A toż co? zawołał.
— Co? co? nie wiesz? poczęła sypiąc prędko urywanemi słowami dziewczyna. Nic nie wiesz! Okropności się u nas dzieją... Jakiś Francuz przyjechał,