Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/475

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż ty chcesz, żebym ja to piła? zapytała Marynka.
— Ale, naturalnie, — odparła Żabińska, nalewając.
Marynka pokręciła główką, i jakby nawykła do posłuszeństwa, machinalnie, bez smaku i ochoty zaczęła pić i jeść, o czem innem zamyślona. Widocznem było, że nie wiedziała co robiła.
Oczy miała wlepione w ścianę i długo nieruchome je tak trzymała. Milczenie panowało w pokoju. Żabińska nie odchodząc, jakby na straży przy niej została u stolika.
Wśród tego milczenia kędy jej myśli uleciały, nikt nie mógł odgadnąć.
Żantyr z politowaniem i trwogą się jej przypatrywał, ruszyć z miejsca nie śmiejąc.
W podwórzu z dala słychać było głos Jurasia, który ją jakby ze snu przebudził. Przysłuchywała mu się z uwagą, ale nie powiedziała nic, tylko uśmieszek przesunął się po bladych ustach.
— Dobre chłopię! serdecznie dobre chłopię! odezwała się powoli, jakby sama do siebie. On mnie kocha, ale to nadaremnie... ani jego, ani niczyją być nie mogę. Włochy i francuzi mnie kupili, gdy zawołają, muszę iść... Biedny Juraś!.. Cóż? będzie się modlił! Bardzo pobożny!
Żantyr aż zwrócił głowę, z taką się uwagą przysłuchywał, i zamruczał:
— Dobry chłopiec, dobry! nie ma słowa.
— Widzisz, poczęła ku niemu aż pochylając się Marynka: ja, gdym tam była, ty wiesz, widziałam wielu bardzo ludzi, młodych, starych, a takiego jak