Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/467

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

samej czapce pogniecionej, trochę tylko więcej pogarbionej, stary Żantyr. Szedł powoli, suwał nogami, stawał i rozglądał się do koła. Może mu na myśl przychodziło, jak tu niegdyś zaczajonego na posłuchach spotkał francuza.
Żantyr w tem życiu wiejskich ludzi bez wstrząśnień i wypadków, był jak stare olchy, wiek niebardzo go przygniótł, nie przybyło mu prawie marszczek na twarzy, ani na czole, ten sam wyraz dobrodusznej obojętności miał na ustach... Tylko wyraz całego lica tego, skórą jakby stwardniałą powleczonego, był teraz smutniejszy.
I niepilno mu było iść do zaścianka, bo coraz to stawał i zamyślał się a oglądał.
Około dworku było cicho, tylko drób się odzywał głosami różnemi, i rozmowy kur, gęsi a kaczek zwadliwe słychać było.
W szopce gdzieś beczało cielę... z pola rżenie koni dochodziło.
Wiatr wiosenny czasem przelatywał po gałęziach drzew, zaszumiał, i milczenie po nim następowało. Listki drżały jeszcze krótką chwilę i stopniowo wracały do dawnej nieruchomości.
W podwórku czasem ukazywała się podkasana dziewczyna, śpiesząc nazad do kuchni i szopek; około stajeń przemknął się chłopak bosy w bieliźnie, wprędce potem drób sam zostawał swobodny, gospodarząc na śmietniskach i przy kałużach, które wczorajszy deszcz pozostawił po sobie.
Żantyr od ogródka z tyłu znajomą sobie furtką, którą otworzył rękę przełożywszy na drugą stronę wszedł na podwórko, oglądał się czy kogo nie zoba-