Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/420

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Słuchaj ino! przerwał, stanął przed nim butnie i w boki się biorąc Kulwisz: a gdybym ja tu został na twojem miejscu? Wprawdzie ty mnie mało znasz, jednak zaręczyć mogę, że jak ja się tu wezmę do gospodarstwa i ludzi, gorzej nie będzie, niż bywało.
Jurasiowi z radości oczy się zaiskrzyły.
Pieniędzy ci na drogę nie dam, dodał Kulwisz, dobywając sakiewki zielonej staroświeckiej z kieszeni, w której trochę musztynów i srebra się kołatało, bo ojciec mi na drogę tak obrachował grosz, że nie miałbym o czem powrócić. Patrzaj!...
I wysypał na stół co miał.
Juraś ani chciał patrzeć; myśl ta, że w domu go mógł Kulwisz zastąpić, wielce mu się uśmiechała. Szło o pieniądze.
— Mnieby wiele nie potrzeba, rzekł, bom gotów o suchym chleba kawałku... a no, zawsze podróż długa.
Wpadali na różne myśli. Juraś był nawet gotów żydom kilkadziesiąt sosen sprzedać, zachowywanych od dawna, bo kiedyś na masztowe wyrosnąć miały.
Z południa na te ich rozprawy nadszedł stary Żantyr. Był on tu już raz w czasie pobytu młodego Kulwisza, i cieszył się, że on Jurasiowi ducha dodał. Zaczęli rachować, co sosny miały zrobić, gdy organista, mocno się zmachawszy, wyjąknął:
— Dajcie-no pokój! niechaj mi Poterski da skrypt, że mnie poczciwie pochować każe i dwadzieścia mszy za moją duszę zamówi, gdy umrę, dam sto rubańców, com je na pogrzeb schował...