Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/414

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bose nogi wdzianych, lamentującego i ręce łamiącego, Żantyr dał mu się najprzód wyjęczeć i wyskarżyć. Nie mówił słowa, stał, słuchał i patrzał.
Gdy w końcu chłopak z rozpaczy przeklinać zaczął swoją dolę, stary się obruszył:
— Tfu! do kata! zawołał: a to mi z wacana mężczyzna i człek! Nie na darmo cię nieboszczyk nazywał ciamajdą! Pytam się ja, w twoim wieku, z siłą, zdrowiem, rozumem, żebyś jak stara baba szpitalna żale rozwodził z założonemi rękoma. To mi dopiero zuch! Przez te dni, co wacan tu siedząc na łóżku piszczysz, gdybyś poszedł z siekierą do lasu, tobyś na nowy dwór do Berezówki kilka sosen spuścił. Tyleby było zysku, a z tych babskich ślamazarnych łez co? Wstydź bo się! Pan Bóg pomaga tylko tym, co pracują i odwagę mają, a gdy widzi tchórza i niedołęgę, to się od niego odwraca!
Spostrzegłszy, że Juraś zdziwiony oczy na niego zwrócił, Żantyr, postukując kijem w podłogę, mówił dalej:
— Bo na mnie wytrzeszczasz oczy! Mówię świętą prawdę. A, no! Gdyby o wacana jednego chodziło, możebym zmilczał, ale na nim tej sieroty ostatni przytułek. Kto wie, co się z nią tam stanie, ona może być zmuszoną uciec do Berezówki, a znajdzie ruinę, kupę gruzów i ogorzałe belki.
— Ale cóżem ja winien temu? przerwał Juraś.
— Któż cię obwinia? Co się stało, to było dopustem bożym, rzekł Żantyr: a do ciebie należy naprawić co można, i nie tracić męztwa. Masz panie Kąt, który ci po Kulwiszu został, masz przyjaciół