Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/368

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Napij się wody, wtrącił złośliwie baron.
Volanti w istocie rady tej posłuchał, poszedł sobie nalać szklankę, korek wypadł mu z ręki która drżała. Wychylił i skrzywił się.
— Wiesz, baronie, rzekł, w jakich się warunkach ożeniłem! Zdawało mi się, że na trochę wdzięczności zasłużę u żony... Spodziewałem się, że się do mnie przywiąże, ale to posąg, który się tylko ożywia na scenie. Do rozpaczy mnie przyprowadziła. Sądziłem, że czas sprowadzi zmianę... pół roku upływa, jesteśmy z sobą jakbyśmy byli pierwszego dnia, jeżeli nie gorzej... Tak!
Baron słuchając zagryzał usta.
— Mogłem oszaleć dla tej kobiety... tak... mówił Volanti. W końcu złość tylko i gniew pobudziła we mnie. Przyznam ci się baronie, że w takiem położeniu, byłbym głupi, gdybym zapomniał, że ten posąg przynajmniej złoto mi dać może. Nie żądam już od niego więcej nic, ale tego żądać muszę... Nie chce mnie, mniejsza o to... Za stary jestem, abym sobie w łeb palnął, jak ten osieł Corsini... muszę ją wyzyskiwać...
Baron syknął.
— No, tak... potwierdził Volanti, — i wcale nie mam tego na sumieniu, bo ona sama, zapewne równie jak ja nieszczęśliwa, w sztuce i oklaskach szuka zapomnienia swojego losu.
Rozśmiał się serdecznie Volanti, i wyciągając ręce obie ku baronowi, mówi dalej poruszony:
— Swojego losu! swojego nieszczęśliwego losu! Cha! cha! Tak się zowie! Tymczasem możeż się ta kobieta uskarżać? Wziąłem ją z nędznego dworku,