Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Baron całe wyznanie wziął po swojemu, za jakąś fantazyę dziewczęcia, które oryginalnem okazać się chciało. Nie sprzeczał się.
W ogóle mówił mało, powstrzymywał się, patrzał, badał i słuchał, usiłując przeniknąć tę naturę dla siebie dotąd niezrozumiałą.
Dziwiło go niezmiernie to, że w Marynce cienia zalotności, niemal wrodzonej kobietom, objawiającej się często w dzieciach, nie mógł dostrzedz.
Była swobodna, zaniedbana, chłodno-poważna, a patrzała na niego tak śmiało i tak nie unikała wejrzeń najzuchwalszych, iż baron, do wcale innego rodzaju kobiet nawykły, zupełnie był z tropu zbity.
Znajdował ją niesłychanie oryginalną, i to może budziło w nim coraz żywsze zajęcie.
Prosił jej ażeby zaśpiewała. Zawahała się trochę, spojrzała pytająco na Volantego, i nie widząc w nim oznaki, ażeby się sprzeciwiał, rzekła, idąc do fortepianu:
— Jużci winnam to panu za kwiatki. Więc muszę... Ale, gram źle, akompaniuję sobie niedobrze...
Volanti ofiarował się z pomocą...
Marynka, niewiedzieć dla czego wybrała canzonę, która jej Berezówkę przypominała. Nie była to arya do popisu, lecz piękny głos i wiele uczucia wlanego w prostą piosenkę uczyniło ją zachwycającą. Śpiewała tak, jakby w istocie biegała po łące i zapomniała o słuchaczach...
Boron, zobojętniały, z trudnością dający się wzruszyć, był w zachwyceniu...
— Ta piosenka zmusi mnie, rzekł grzecznie,